Oryginalny wpis: http://rawonsails.blogspot.com/



Na początku był...
POMYSŁ

Nie stało się to dziełem przypadku, że zupełnie niedawno udało mi się wypływać staż i zdać egzamin na JSM. Dzięki Akademii Jachtingu z Jastarni było to całkiem miłe doświadczenie.
Zaraz po tym wydarzeniu, doskonale zdałem sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką za sobą niesie posiadanie patentu. 
Otóż, mieć patent - to nie wszystko - należy go teraz koniecznie wypróbować! 
Tak pomyślałem i jeszcze w czasie, gdy moje dane osobowe podróżowały w kablu do drukarki PZŻ, ja już zacząłęm kombinować. W końcu, aby mieć okazję trzeba ją najpierw znaleźć.

No i udało się!
Dzięki znanej w naszym pięknym kraju, zupełnie nieświeckiej tradycji pochodów czerwcowych, narodziła się idea przemienienia jednego marnego dnia urlopu, w cztery dni żeglarskiej przygody.
Samo święto dostarczyło również pomysłu na dość zachęcająco brzmiącą nazwę rejsu - przynajmniej dla tych spragnionych morza po zimowej posusze.
 


 
Potem znalazł się...
JACHT

Ano, nie znalazł się sam i nie tak od razu. 
Jak wszystkiego w dzisiejszych czasach, tak i jachtu zacząłęm szukać w internecie. W sieci, z początku zatakowały mnie oferty drogich hotelowców. Nurkując głębiej w cyberprzestrzeń, zaczęły nieśmiało wyłaniać się tanie, lecz ciasne i zaniedbane oldtajmery;) Po kilku godzinach natrafiłem jednak na prawdziwą "Perełkę" wśród jachtów. 


Pełnomorska, kilowa wersja jachtu Janmor 31, wyposażona we wszystkie możliwe środki bezpieczeństwa i zabierająca na pokład 6 osób, wydała mi się całkiem dzielna i  wystarczająco pojemna dla mojej wyimaginowanej jeszcze w tym czasie załogi. Udostępnione przez armatora zdjęcia wnętrza łajby też nie robiły złego wrażenia. Pozostało zapytać o koszty.

Jak to zwykle bywa, przy niepełnym tygodniu czarteru, cena nie powaliła mnie na kolana. Ale udało się w końcu jakoś dogadać z armatorem i w zamian rozciągnąć nieco termin czarteru. Obiecał mi też rabat, w zamian za przygotowanie relacji z rejsu, na co przystałem i co mobilizuje mnie do pisania tego tekstu. Uzgodniliśmy również, że negatywne opinie w relacji nie wpłyną na wysokość rabatu;)

Podczas rejsu łódka doskonale zdała egzamin. Marka Janmor kojarzyła mi się kiedyś z szuwarowymi konstrukcjami, do których na siłę przyczepiano kil, aby udawały jachty morskie. 

Janmor 31, podobnie jak Cosinus Janmor 33, na którym w JKM Gryf w Gdyni robiłem kurs ŻJ, zaskakuje całkiem dobrymi właściwościami nautycznymi kadłuba. Jest dosyć samosterowna i idzie całkiem ostro, szybko i sucho pod wiatr i fale. Jedynie nieco delikatny, w moim odczuciu, takielunek rodzi małe obawy o zachowanie się łódki w cięższych warunkach. Na pewno dwukółkowy obciągacz bomu można by trochę stuningować, aby spełniał lepiej swoje zadanie.

Manewrowanie Janmorem 31 na silniku w porcie należy do czynności bardzo przyjemnych. Prawie wcale nie odczuwa się efektu śruby, a jacht zarówno z wprzód jak i w tył doskonale słucha sie steru.

Silnik Yanmar, w jaki wyposażono jacht jest bardzo ekonomiczny, co w znacznym stopniu znieczula wydatki w wypadku koniecznych dłuższych przebiegów na trasie rejsu.


Do zaplanowania pozostała...
TRASA

Po wyborze jachtu, przynajmniej jedno było pewne. Start odbędzie się z mariny AZS w Górkach Zachodnich.

Niestety, cztery dni urlopu, w zestawieniu ze średnią prędkością przelotową dla jachtu, szału nie czynią. Brzegi bardziej egzotycznych krajów oddalone są od Gdańska na tyle, że podróż ku nim i z powrotem, szczególnie przy niesprzyjającym wietrze, wypełnić może nawet tygodniowy plan urlopu.

Będąc nowo upieczonym "morsem", wypadało mi jednak przynajmniej wychylić się za Półwysep. I taki też kierunek światopoglądu obrałem. 

Początkowo myślałem dość asekuracyjnie i za port docelowy wybrałem Władysławowo. Później jednak, podłechtany chęcią odwiedzenia nowych miejsc i licząc na sprzyjające wiatry, wyznaczyłem bardziej ambitny cel - port w Łebie.



Największym wyzwaniem okazała się jednak...
ZAŁOGA

Od czasu upublicznienia mojego pomysłu na rejs, do momentu wypłynięcia, ilość osób załogi najlepiej określała funkcja matematyczna, której wykonanie przebiegu zmienności w czasie byłoby nie lada wyzwaniem dla tegorocznych maturzystów.
Ludzie deklarowali się i rezygnowali w takim tempie, że stan załogi zmieniał się dosłownie z godziny na godzinę. Ale tak to niestety bywa, jak się chce uzbierać załogę po znajomościach.
Ogłoszenia na forach i portalach aukcyjnych dały jednak pozytywny odzew i w dzień przed wyjazdem zamkneliśmy listę załogi w liczbie 5 osób. Czyli komfort, plus - w zgodznie z polską tradycją wigilijną - jedno miejsce wolne dla niezapowiedzianego gościa;)

Z całej załogi znałem tylko Marcina, z którym płynąłem w kwietniu w rejsie stażowym. Jest to człowiek, który zaprzecza piewcom morskich opowieści. Warszawski dzielny wilk morski, któremu żagle nigdy nie łopoczą. Na dodatek odporny jest na morską chorobę, czego mu zazdroszczę.

W pierwszym składzie znalazł się też drugi Marcin, z Opola. Doświadczony Morzem Północnym i Atlantykiem wyga, szukający chwili relaksu na Bałtyku. Jak się potem okazało doskonały kaowiec i mistrz jajecznicy na 101 sposobów.

Na last minute zapisali się Magda i Piotr. Młode małżeństwo szuwarowych bywalców, pragnących tym razem pójśc na całość i spróbować w swoim młodym jeszcze związku czegoś bardziej słonego. 

Uzupełnieniem załogi byłem ja. Młody duchem, a na pewno stażem, jachtowy sternik morski prowadzący swój drugi w życiu rejs. Moje skromne doświadczenie morskie było nawet przyczyną małego niepokoju wśród załogi. Miałem uczucie, że gdyby pytanie "Od kiedy pływasz?" zadane zostało w porcie w Górkach, a nie już za Helem w drodze do Władysławowa, to cześć załogi nie wsiadła by ze mną na łódkę. Ja jednak nigdy nikogo nie okłamywałem i nie ukrywałem się ze swoim stażem. Ale też nie czułem potrzeby chwalenia się nim bez porzeby - szczególnie przed rejsem;)

Uważam się nieskromnie za człowieka odpowiedzialnego i znającego swoje możliwości. Nie cierpię na żaden chroniczny brak adrenaliny, tak więc nie narażam siebie i innych na niepotrzebne ryzyko. Żeglowałem w życiu mało, ale dość intensywnie. Zimę spędziłem dokształcając się teoretycznie. Na szczęście, co nieco o prowadzeniu jachtu wiedziałem nie tylko z książek i to chyba uspokoiło nieco załogę.
A może tylko robili dobrą minę do złej gry. Kika razy bowiem musiałem z przekonaniem zaprzeczać na pytanie "Czy to już sztorm?", kiedy trochę powiało i kadłub zaczął tłuc z hukiem na większej fali. Zjawisko najwidoczniej nieznane na Mazurach - nie wiem, bo tam nie pływałem.


Gdy nadszedł czas udaliśmy się na...
PRZYSTAŃ

W końcu nadszedł ten długo wyczekiwany dzień. Po spotkaniu się z Marcinem z Warszawy pod dworcem PKS w Gdańsku i zaopatrzeniu się w przydrożnym Lidlu w prowiant, dotarliśmy do mariny AZS w Górkach Zachodnich. Czekał tam już na nas drugi Marcin, któremu droga z Opola minęła szybciej niż się spodziewał.

Doskonała lokalizacja mariny rekompensuje problemy komunikacyjne z jakimi muszą się zmierzyć amatorzy żeglarstwa, aby dotrzec do Górek Zachodnich. 
Tak właściwie jest tu kilka sąsiadujących marin. Kiedyś pracowałem obok AZS, w NCŻ i widziałem to miejsce o każdej porze roku i w każdą niemal pogodę. 

Jest tu wymarzone położenie dla tego typu obiektów. Osłonięty akwen Wisły Śmiałej umożliwia żeglugę śródlądową i bezpieczne prowadzenie zajęć edukacyjnych dla dzieci i początkujących. Jednocześnie, wyjście jachtem z mariny na Zatokę Gdańską zajmuje zaledwie kilka minut.
Na dodatek, w tym roku dopiero co ukończono rozbudowę mariny NCŻ o nowy pomost, z dość pokaźną ilością miejsc postojowych dla jachtów.


  
Na przystani czekał już na nas...
BOSMAN

W rozmowach telefonicznych i korespondencji mailowej armator Perełki wydawał się zacnym człowiekiem, pozytywnie nastawionym do otaczającego go świata, rozumiejącym i szanującym potrzeby klienta.

Niestety, nie można tego samego powiedzieć o bosmanie opiekującym się łódkami armatora. Człowiek ten sprawiał wrażenie pracującego za karę i dawał nam jasno do zrozumienia, że zadajemy za dużo pytań i trochę swoją obecnością popsuliśmy mu rozkład dnia. 

Punktem kulminacyjnym naszej konwersacji okazało się niedziałające oświetlenie nawigacyjne na dziobie. Cała sytuacja wyglądała jak wzięta żywcem z Barei. "Nie mam zapasowej żarówki. I co mi Pan zrobi?".

Sytuację uspokoiła trochę obecność zdublowanej lampy sektorowej na maszcie. Wtedy, w świecącym wściekle słońcu, nie wiedziałem, że ta lampka również nie działa.

W końcu jednak po sprawdzeniu stanu łódki i wyposażenia, wpłacie kaucji, dopełniliśmy formalności papierkowych i pożegnaliśmy się w zgodzie.


Nadszedł czas by w końcu wyruszyć na...
REJS

Planowane początkowo na godz 2000 wyjście z mariny, przeciągnęło się już na starcie na 2200. Czekaliśmy na jadących z Warszawy, Magdę i Piotra. Nadchodzący mrok obnażył jednak awarię sektorowego światła masztowego, co spowodowało dalsze opóźnienie. 

Burza mózgów załogi doprowadziła nas do rozkręcenia lampki i szybkiego wypadu na najbliższą stację benzynową i już około północy mieliśmy wymienioną żarówkę. Niestety była to żarówka o połowę słabsza (tylko taką udało się zdobyć) - ale była. 

W każdym razie sukces odczuliśmy o godzinie 0030, gdy po zgłoszeniu wyjścia przez radio (VHF 10) do Kapitanatu Portu Gdańsk, oddaliśmy cumy i ruszyliśmy w mrok przy blasku książyca. Był już czwartek 4 czerwca 2015.

Cała akcja z niedziałającym oświetleniem przebiegła by pewnie dużo sprawniej, gdybym nie zabrał się osobiście za rozkręcanie lampy na części pierwsze. Na szczęście przytomność umysłu Marcina, jak i jego manualne zdolności do robót technicznych uratowały sytuację. Niby z Warszawy i humanista, a ja jednak coraz bardziej wierzę, że da radę samodzielnie zbudować swoją "setkę" i zrealizować swoje marzenia. Tego mu z resztą jak najbardziej życzę.

Uwielbiam nocną żeglugę. A ta noc była jedną z piękniejszych, którą miałem okazję podziwiać na morzu. Za jachtem na czarnym od mroku niebie pozostawał księżyc, oświetlający od tyłu kilwater. Zawsze uważałem światło książyca za bardziej potrzebne od słonecznego - wszak świeci w nocy;) 
Przed dziobem natomiast, po kiku godzinach, zaczęła wznosić się nad horyzontem jasna łuna kolejnego słonecznego poranka. Dwie pory dnia możliwe do zaobserwowania w tej samej chwili i jakże symboliczny gest płynięcia w kierunku jutrzejrzego dnia i tego wszystkiego co nam przyniesie.

Pomysł wyjścia ze zrefowanym juz w porcie grotem okazał się trafiony. Zgodnie z prognozami pogody wiało nam od 15 do 20 knotów z kierunku WNW.


Pełnym bajdewindem przeskoczyliśmy na...
Hel

O 0430 po wcześniejszym otrzymaniu od bosmanatu zezwolenia na wejście do portu (VHF 10), cumowaliśmy już w zasięgu wzroku "helskiego jajca". Chwilę potem mogliśmy już odespać nocne wachty.

"Jajko" jest z zewnątrz dość ciekawą formą architektoniczną, identyfikującą jednoznacznie port na Helu. Ciemne i ciasne wnętrze budynku jest chyba jednak zemstą architekta i dalekie jest od jakiejkolwiek funkcjonalności. Obecnie sprawdzają się tam tylko pomieszczenia WC i prysznice.


Na Helu pierwszy raz zabłysnął kulinarny talent Marcina. Przygotował nam swoją popisową jajecznicę z cebulką po o-polsku. Późne śniadanie i chwila relaksu, podniosło morale załogi na tyle, aby mimo przeciwnych wiatrów zdecydować się na dalszą drogę w kierunku Łeby.  


Decyzję wspomogła zakupiona na Helu pomoc nawigacyjna w postaci ręcznika-mapy. Od teraz nie mogliśmy już zabłądzić.


Zgodnie z prognozami mieliśmy przed sobą kilkanaście godzin żeglugi pod wiatr.  Zregenerowani i doskonale przygotowani mentalnie opuściliśmy Hel o godzinie 1430.



Za półwyspem powiało 15 węzłów, a silne szkwały zmusiły nas do zrzucenia grota na jakiś czas. 


Trochę wtedy żałowałem, że w porcie nie przygotowaliśmy sobie drugiego refa. Szczególnie, że widzieliśmy na Helu, jak mocniejsze od naszego maszty poddały się siłom natury.


Po kilkunastu godzinach żeglugi wiatr zaczął odkręcać, by zgodnie ze sprawdzanymi co jakiś czas grib'ami, po kilku godzinach kręcenia, ustabilizować się mniej więcej na kierunku E. Zachęcało nas to do dalszej żeglugi w kierunku Łeby, ale pojawiły się też  wątpliwości.

Po pierwsze, według prognoz, kierunek wschodni wiatru miał utrzymać się na tyle długo aby utrudnić nam żeglugę powrotną z Łeby. Nikt nie miał ochoty na 2 dni orania Bałtyku pod wiatr na silniku, a 4 dni halsowania też mało nam pasowały.

Po drugie, już na Helu stwierdziliśmy wyciek paliwa do zęzy. Kontrola komory silnikowej nie wskazywała na kłopoty w tym rejonie. Okazało się, że jest to nie do końca zlokalizowany wyciek ze zbiornika. Ilość wyciekającej ropy nie stanowiła większego problemu, ani nie zagrażała bezpieczeństwu. Aromat parującej ropy ograniczał jednak znacznie komfort rejsu. Armator w odpowiedzi na mój telefon, bardzo szybko zorganizował nam serwis we Władysławowie. Przymusowa inhalacja dieslem przez kilkanaście godzin zmusiła nas do zrobienia tam nadplanowego przystanku.

Po około 14. godzinach żeglugi rozpoczęliśmy podejście do portu...
Władysławowo

Podchodząc w nocy od wschodu, na tle innych świateł portu i miasta, pława WŁA jest praktycznie niewidoczna i prawie ją rozjechaliśmy. Na szczęście śledziliśmy podejście na mobilnym Navionics'ie i wiedząc, kiedy i gdzie się jej spodziewać, zlokalizowaliśmy ją wizualnie, gdy była w odległości około 10 metrów (sic!).
Po minięciu wspomnianej pławy bezpiecznej wody i zgłoszeniu zamiaru wejścia (VHF 10), 5 czerwca o godz 0500 zacumowaliśmy rufą w y-bomach przy Nabrzeżu Jachtowym. Wykorzystaliśmy kilka następnych godzin na drzemkę. 

Po wizycie serwisowego fachowca około 0900, który stwierdził wadę wrodzoną uszczelki otworu rewizyjnego zbiornika, zostaliśmy zaproszeni na nabrzeże Stoczni Remontowej. Zapowiedziano nam od 3 do 4 godzin przerwy technicznej w rejsie.


Czas dany przez los wykorzystaliśmy na zwiedzenie miasta. Właściwie, to nikt nie miał ochoty na miejski zgiełk i szybko znaleźliśmy się na plaży. Tam powitały nas tłumy amatorów kąpieli słonecznych. Udało nam się jednak znaleźć wolną ławkę widokową. Po ochłodzeniu się zimnym piwkiem, wróciliśmy plażą do portu. Po drodze, stopami sprawdziliśmy temperaturę wody w morzu, co tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że należy się koniecznie przypinać szelkami podczas wachty;)


Po powrocie, w stoczni, nieopodal naszego stanowiska cumowniczego znaleźliśmy Zjawę IV, o której było ostatnio całkiem głośno z powodu jej problemów na morzu z rozszczelniającym się drewnianym kadłubem. Jacht w czasie kapitalnego remontu, najprawdopodobniej zbyt długo stał na brzegu wystawiony na słońce, co spowodowało rozeschnięcie się drewnianego kadłuba. Wniosek z tego taki, że łódki, podobnie jak żeglarze, nie powinni zbyt długo przebywać poza morzem;)


Przed wypłynięciem odwiedziliśmy jeszcze, znaną z bardzo dobrego jadła i przyjemnej obsługi, gospodę U Chłopa. Smaczne jedzenie, znowu (przy jajecznicy po raz pierwszy) pochłonęło całą naszą uwagę, co poskutkowało niestety brakiem dokumentacji zdjęciowej.

Po krótkiej analizie prognoz pogody i szans na realizację naszych ambitnych Łebskich planów, zdecydowaliśmy się ruszyć w drogę powrotną. Ewentualny zapas czasu postanowiliśmy spożytkować na zwiedzenie wybranych atrakcji Zatoki Gdańskiej.

Przy odchodzeniu od nabrzeża prawie perfekcyjnie udał nam się, ćwiczony do znudzenia na kursach żeglarskich, manewr odejścia na szpringu dziobowym. Niestety, szpring zaklinował się w skorodowanym uchu cumowniczym i musieliśmy improwizować. W trybie awaryjnym użyliśmy bosaka i dzięki szybkiej reakcji załogi, sterowności jachtu i dużemu szczęściu, obyło się bez bezpośredniego kontaktu jachtu z sąsiadującym kutrem. Kolejna lekcja praktyki żeglarskiej była za nami.

O godzinie 1645 wychodziliśmy już z główek portu we Władysławowie, przy których usłyszałem głośne pozdrownienia, pod swoim imiennym adresem, z wpływającego do portu kutra. Do dzisiaj nie mam pojęcia kto wołał. I chociaż odpowiedziałem na pozdrowienie, tak jak wypadało, to patrząc z daleka i pod słońce nie rozpoznałem człowieka.

Po okresie ciszy, którą przymusowo przeczekaliśmy w porcie, wiatr znowu zaczął wiać w kierunku przeciwnym do naszego zamierzonego kursu.
Zrobiliśmy kilka halsów pod wiatr i... 

Straciliśmy cierpliwość. W ruch poszedł silnik, na którym dojechaliśmy przez noc do końca półwyspu. W czasie silnikowej przeprawy dało się po raz kolejny obserwować zjawiskowy, zwany jednak przez niektórych "kiczowatym", zachód słońca.
 


Mijaliśmy też dziwną formację holowniczą, o której nikt nie potrafił powiedzieć do czego służy.
  


Nocna żegluga jak zwykle dostarczyła nowych, autorskich interpretacji świateł widocznych na horyzoncie oraz związanych z nimi ciekawych dyskusji, których dla zachowania dobrego imienia niektórych uczestników rejsu, nie będę tutaj przytaczać. Można jedynie wspomnieć, że kobieca intuicja Magdy wzięła górę nad książkową wiedzą morsów odnośnie wstępnej lokalizacji końca półwyspu. Oczywiście nasze błędy w interpretacji pamiętanej z locji charakterystyki latarni Hel (ISO 10s), spowodowane były tylko i wyłącznie niedostatkiem snu;)






Będąc już za półwyspem, obraliśmy za cel Jastarnię. Jak miło było w końcu popływać baksztagiem. Na wachcie zostałem sam, więc musiałem samodzielnie poradzić sobie ze zrobieniem rufy, aby wbić się w odpowiednim momencie na kurs na Jastarnię. Poszło gładko i moja podłechtana próżność sprawiła, że poczułem się dużo bardziej doświadczonym żeglarzem, niż byłem poprzedniego dnia;)

Jak to zwykle bywa, w trójkącie Gdynia - Hel - Jastarnia, nie obyło się bez omijania rybackich sieci. Na szczęście nie musiałem zbyt dużo zbaczać z kursu i w sumie omijanie sprowadziło się bardziej do unikania (małych zmian kursu) widocznych z daleka, tak znienawidzonych przez żeglarzy, tyczek z czerwonymi chorągiewkami.

Minęliśmy pławę JAS i będąc w okolicach Kaszycy zgłosiliśmy swoje wejście bosmanatowi portu (VHF 10).





Z każdą chwilą coraz wyraźniej witała nas swoim nabieżnikiem...
Jastarnia

W kwietniu tego roku wchodziłem tutaj w nocy prowadząc mój pierwszy rejs po Zatoce Gdańskiej. Było jeszcze przed sezonem i nie było wtedy jeszcze wystawionych oznaczeń wąskiego toru podejściowego pomiędzy mieliznami. Na szczęście nabieżnik jest bardzo wyraźny i dobrze widoczny. 
6 czerwca o godzinie 0515 staliśmy już zacumowani przy kei na miejscu wskazanym przez uprzejmego bosmana.



Jastarnia jest portem szczególnie miło wspominanym przeze mnie jak i przez Marcina. Choć pewnie takie same wspomnienia mają też inni kursanci Akademii Jachtingu. W każdym razie, miło było znowu zobaczyć znajome twarze. Nie było niestety okazji pogadać z zapracowanymi po uszy instruktorami.



Nie chcąc marnować dnia i doskonałej żeglarskiej pogody na siedzenie w porcie, o godzinie 1400 oddaliśmy cumy i wyszliśmy kierując się na torpedownię w Babich Dołach.

Przy wyjściu z portu spostrzegliśmy, że nie tylko my staraliśmy się wykorzystać tego dnia wiatr i słońce.



 Po mninięciu Kaszycy postawiliśmy żagle i ciągneliśmy ile się da pełnym, a potem ostrym bajdewindem. Taki kurs wymogły na nas rzędy ciągnących się kilkometrami sieci rybackich. Na szczęście nie zboczyliśmy dużo z kursu na torpedownię i wkrótce mogliśmy ją ujrzeć w całej okazałości.

Nie znam dna w okolicy torpedowni i mimo dużego zaufania do sonarowych map Navionicsa, obawiałem się jednak zaryć w jakieś potencjalnie pominięte na mapach, podwodne żelbetonowe gruzowisko.

Mając do dyspozycji mocno uzbrojone oko, pozostaliśmy w przesadnie bezpiecznej odległości.



Niestety, byliśmy pod torpedownią w godzinach popołudniowych i zmuszeni byliśmy oglądać ją od zacienionej strony.
  

Militarny nastrój ruin torpedowni zachęcił nas do odwiedzenia Gdyni, gdzie w tym czasie stacjonowało 49 okrętów wojennych z 15 państw, mających brać udział w manewrach "Baltops 2015".

Jednak z powodu ograniczonego końcem czarteru czasu, zrezygnowaliśmy z wejścia do Gdyni i zdecydowaliśmy się na bardziej pacyfistyczne krajobrazy Gdańskiej Starówki. Był już 7 czerwca 2015 - jutro musieliśmy oddać łódkę w Górkach Zachodnich.

Po drodze natknęliśmy się jednak jeszcze na mały akcent militarny, w postaci amerykańskiego (wnioskujemy z podsłuchu radiowego) czegoś tam.



W połowie drogi między Gdynią a Gdańskiem zmienił się wiatr i mogliśmy podgonić pełnymi kursami.

Jeszcze za dnia minęliśmy główki portu...
Gdańsk


 

Oczywiście dopełniliśmy obowiązku zgłoszenia wejścia do portu w kapitanacie (VHF 14). 



A w kanałach portowych, mimo późnych godzin wieczornych, sezon turystyczny trwał na całego. 



Szkoda, że było już za późno na zwiedzanie Twierdzy Wisłoujście, która otwarta jest w sezonie codziennie w godzinach 0900 do 1800.



Gdańsk uchodzi za jeden z ciekawszych portów polskiego wybrzeża. Wejście od główek portu do mariny "Szafarnia" trwa około 45 minut i prowadzi przez tętniące o każdej porze dnia i nocy życiem portowe nabrzeża.






Na końcu wpływa się Motławą bezpośrednio na Starówkę, mija się Sołdka i cumuje w marinie na przeciw Gdańskiego Żurawia. My rzuciliśmy tam cumy o godzinie 2100.




 


Nie ma to jak wieczór na starówce. Pojedliśmy prawie do syta w jednej z knajp na Długim Targu i wróciliśmy na łódkę z zapasem towarów akcyzowanych. Noc była niezwykle ciepła i na rozmowach w kokpicie zeszło nam do rana. Staraliśmy sie zachowywać cicho i kulturalnie, ale i tak pewnie wywoływaliśmy czkawkę u załóg sąsiadujących z nami jachtów. To nie ja jednak opowiadałem te najśmieszniejsze kawały, więc nie czuję się winny;)

Bardzo późnym rankiem, ze snu zbudziły mnie odgłosy przygotowywanego śniadania. Nie wiem ile godzin snu na dobę potrzebują ludzie z Opola, ale Marcin już zdążył być w sklepie i zaopatrzyć naszą łódkę we wszystko potrzebne do przygotowania kolejnej świetnej wersji jajecznicy.






Po śniadaniu i prysznicu (warto zbierać 5 zł monety na automat), uzupełniliśmy zbiornik wody na jachcie i o godzinie 1400 oddaliśmy cumy, aby wyruszyć w ostatni etap rejsu i zdążyć oddać łódkę przed zmrokiem.

Kanał roił się od amatorów różnych "nowofalowych" sportów wodnych i trzeba było bardzo uważać aby nie przerobić komuś bolidu na podwodny.

Amatorzy tych tradycyjnych pływadeł, starali się nadrobić prestiż odpowiednio oryginalnym brzmieniem nazw swoich jednostek.


Po drodze zatrzymaliśmy się pod stacją benzynową w celu zatankowania do pełna zbiornika paliwa. W czasie rejsu staraliśmy się używać silnika w jego ekonomicznym zakresie około 2 tys. obr/min., co i tak dawało nam prędkość przelotową ok. 4-5 węzłów. Z obliczeń wyszło nam, że silnik Yanmar 14 KM, zainstalowany na "Perełce", spalił poniżej 1.5 litra/godz., co jest bardzo dobrym wynikiem. Świadczy to chyba również o prawidłowym doborze śruby napędowej i dobrym wskaźniku mocy silnika do masy jachtu.
 
 


Wracaliśmy do portu macierzystego...
Górki Zachodnie

Droga z Gdańska do Górek Zachodnich w pełnym słońcu i przy umiarkowanym wiaterku była żeglarską sielanką i gdyby nie awaria szekli na rolerze foka, można by się nawet lekko znudzić. 



8 czerwca o godzinie 1700 przybiliśmy do kei w marinie AZS. Nastapiło szybkie pakowanie, podział pozostałego prowiantu, wymiana namiarów i pożegnanie. Większość załogi miała jeszcze przed sobą kilkugodzinną jazdę samochodem.

Mnie natomiast pozostało zdanie jachtu bosmanowi. Zgłosiłem wszystkie usterki i uwagi. Poszło bardzo sprawnie i odzyskałem kaucję, pomniejszoną o określone w umowie koszty sprzątania łódki.

Jeszcze tylko ostatni zwrot przez ramię by spojrzeć na jacht przy kei i... 
Powrót do domu - do dzieci i do żony, dzięki którym mam po co wracać:)

W ciągu 44 godzin rejsu zostawiliśmy za rufą 142 Mm. Po rejsie pozostaną już tylko zdjęcia, ślad GPX, opalenizna i miłe wspomnienia.